„Made in Japan” jest przez wielu fanów rocka, uważany za jeden z najlepszych koncertowych albumów w historii. Myślę, że słusznie. Ponieważ został zagrany, a także nagrany na najwyższym poziomie. Zarówno jeżeli chodzi o umiejętności muzyków, ich zgranie, dynamikę występu, reakcje publiczności (nadzwyczaj kulturalne), oraz co szczególnie podnosi wartość albumu, jego dźwięk. Technicznie album został nagrany perfekcyjnie. Słychać wszystko i wszystkich.
Nie jest to przypadek. Żeby dokonać tak czystych, dokładnych rejestracji, zespół celowo udał się na krótkie tourne do Japonii. W tamtym czasie Japończycy dysponowali świetnymi urządzeniami pozwalającymi na nagrywanie z taką jakością dźwięku.
Na płycie słyszymy utwory zarejestrowane w dużych halach koncertowych w Osace (15-16 sierpnia 1972) oraz w Tokio (17 sierpnia 1972)
Dwupłytowy album „Made in Japan” ukazał się w sprzedaży w grudniu 1972 i z miejsca został okrzyknięty jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym albumem koncertowym do tej pory (to znaczy do końca 1972 roku)
Album zaczyna się szybkim i motorycznym utworem „Highway Star” (Gwiazda Autostrady). A sokoro mowa w tytule o autostradzie, to rzeczywiście ten kawałek nie jest na pewno usypiaczem. Szybko, sprawnie, dynamicznie. Ozdobą jak zazwyczaj są organy Hammonda, na których gra Jon Lord, prowadzące intensywny dialog z gitarą Ritchiego Blackmore'a.
Genialny początek.
Drugi numer, to „Child in Time” (Dziecko w Czasie). Wydaje mi się, że wersja koncertowa robi jeszcze większe wrażenie niż studyjny oryginał z 1970 roku. Jest nieco dłuższa. Głos Gillana bardziej histeryczny i penetrujący wyższe rejony dźwięku.
Zabawna anegdota: kiedy moje pokolenie było nastolatkami, bardzo się „nakręcaliśmy” tym utworem. W pewnym momencie słychać bardzo dziwny dźwięk pochodzący tak naprawdę z Hammondów. Głośny huk. Ale wśród młodzieży krążyło przeświadczenie, że jest to odgłos wystrzału z broni krótkiej. Ktoś kiedyś rozpuścił plotkę, że to jeden z uczestników koncertu (spośród publiczności) zastrzelił się, będąc aż tak przejętym przekazem tekstowym tego kawałka. A MY w to wierzyliśmy!
Przypomnę tylko, że utwór jest podobno poświęcony dzieciom, które straciły życie w różnych konfliktach zbrojnych gnębiących naszą cywilizację od zarania...
„Smoke on the Water”, trzeci utwór, i trzeci killer. Chyba KAŻDY zna ten riff gitarowy, który de facto prowadzi całą konstrukcję tego kawałka. Jak to w wersjach koncertowych bywa, jest trochę dłuższy niż w wydaniu studyjnym. Wzbogacony o nieco inny wstęp, dłuższą solówkę gitarową, oraz krótkie „przekomarzanie się” klawiszy z gitarą w finale.
Świetny numer. Kiedyś wszyscy początkujący gitarzyści uczyli się tego riffu. Nie wypadało go nie umieć.
„The Mule” (Muł) czwarty kawałek, który nie jest ani „mułem”, ani nawet czymś mułowatym. Rodzaj pełnego ciekawych ornamentów, odrobinę „barokowego” sposobu gry. Rozbudowany i wirtuozerski.
„Strange Kind of Woman” (Dziwny typ kobiety). Doskonały, typowo „purpurowy” numer, którego nie było na żadnym studyjnym albumie długogrającym. Ukazał się jedynie na singlu. We współczesnych remasterowanych wersjach płyt CD, został dodany jako bonus do albumu „Fireball”.
„Lazy” (Leń) Następna nieskrępowana okazja do pokazania umiejętności i użycia sobie w dość momentami swobodnych improwizacjach. Co jak co, ale leniwie na pewno nie jest. W tempie klasycznego boogie, wszyscy pracują wydajnie. Sekcja rytmiczna, czyli Roger Glover na gitarze basowej i Ian Paice na perkusji „pompują” równo i tłusto, tworząc stabilny fundament pod popisy reszty kolegów.
„Space Truckin” (gdyby dokładnie tłumaczyć to chodzi prawdopodobnie o coś w rodzaju; Latanie Kosmiczną Ciężarówką). W wersji koncertowej to bardzo długi utwór. Niemal dwadzieścia minut. Na płycie analogowej zajmuje całą czwartą stronę (Strona B, płyty drugiej). To ponowny popis wszystkich muzyków, ale szczególnie obficie prezentuje się tutaj Jon Lord. To jego czas. Współcześnie słuchacze nie są przyzwyczajeni do tak długich utworów, ani tak długich i miejscami mocno skomplikowanych w formie improwizacji. Ale warto wysłuchać tego uważnie od początku do końca. Choćby po to, żeby docenić maestrię grupy podczas występów na żywo. Niejedna, nawet równie doświadczona kapela mogłaby na tym utworze pokazać słabość.
Dlaczego tak piszę? Bo jeżeli posłuchacie tego utworu bardzo, bardzo uważnie, wczujecie się we wszystko to, co się tam wyprawia, szybko zrozumiecie, że spore części „Space Truckin” powstały niejako „na gorąco”. A i tak żaden z bohaterów koncertu się nie pogubił, nie pomylił, nie zepsuł całości.
Najwyższa klasa jeśli chodzi o szkołę gry „live”. Szacunek wiekopomny.
W wersjach CD remasterowanych pod koniec lat 90-tych, dodano trzy bonusy. Są to utwory, które były bisami kończącymi trzy japońskie koncerty. Nie brzmią aż tak dobrze jak reszta płyty, co pozwala sadzić, a nawet rodzi podejrzenie, że nie zostały poddane studyjnej obróbce i zostały przedstawione jako materiał czysto surowy, pochodzący z konsolety realizatora dźwięku/akustyka obsługującego występy.
Lista utworów
Highway Star
Child in Time
Smoke on the Water
The Mule
Strange Kind of Woman
Lazy
Space Truckin
Bonusy na płytach zremasterowanych
Black Night
Speed King
Lucille
Skład zespołu
Ian Gillan – vocal
Ritchie Blackmore – gitara
Jon Lord – organy Hammonda, syntezatory
Roger Glover – gitara basowa
Ian Paice – perkusja
Moja ocena
Chyba nikogo nie zdziwię pisząc, że ten album to moim zdaniem rzeczywiście jedna z najlepszych koncertowych płyt w historii rocka. Zawsze i z całą pewnością będę go umieszczał w pierwszej dziesiątce, a w najgorszym razie w pierwszej piętnastce tego rodzaju wydawnictw.
Znajomość tego albumu uważam za absolutnie obowiązkową dla każdego kto ceni muzykę rockową, nawet jeżeli nie przepada za twórczością Deep Purple.
Klasa sama dla siebie!
Marek „Maro” Kulesza
„Made in Japan” jest przez wielu fanów rocka, uważany za jeden z najlepszych koncertowych albumów w historii. Myślę, że słusznie. Ponieważ został zagrany, a także nagrany na najwyższym poziomie. Zarówno jeżeli chodzi o umiejętności muzyków, ich zgranie, dynamikę występu, reakcje publiczności