Moje urządzenia audio na przestrzeni lat cz.4

Moje urządzenia audio na przestrzeni lat cz.4

Nowe Millenium.

Właściwie wcale nie planowałem już żadnych większych zmian w moim domowym audio.

A mimo to, jednak skusiłem się na jedną małą wymianę. Za to poważną jeśli chodzi o jakość dźwięku. Chodziło o odtwarzacz CD. Z dotychczasowego AKAI CD 57 byłem bardzo zadowolony.

Grał fajnie i szczegółowo. Ale już wcześniej złapałem bakcyla audiofilii. Dlatego chciałem sobie coś poprawić w brzmieniu domowej „kapliczki”. Na tyle, na ile będzie mnie stać, bez wydawania dużej kwoty. Ponieważ od jakiegoś czasu istniały już komisy ze sprzętem audio, to trochę je czasem zwiedzałem. W jednym, wypatrzyłem coś, co po wstępnym odsłuchu zapragnąłem mieć. A skoro zapragnąłem, to nie było wyjścia. Wymieniłem odtwarzacz AKAI na całkiem poważnie wyglądającego (i ważącego) SONY  CDP X333 ES.

SONY CDP X 333 ES
 

Odtwarzacz należący do grupy ES. Często nazywanej Esprit, choć w rzeczywistości był to skrót od określenia Extremaly Standard. Była to grupa produktów, umiejscowiona przez firmę SONY w górnych rejonach cenowo-jakościowych. Wielu doświadczonych słuchaczy zawsze ceniło CD playery tej firmy. W końcu to jedna z dwóch, które opracowały ten standard.

O ile najtańsze „compacty” Sony lubiły grać odrobinę zbyt jasno, to już te ze środka oferty prezentowały bardzo kulturalne i poukładane brzmienie. A seria ES plasowała się znacznie powyżej średniej półki. Najwyższe modele kosztowały majątek i niemal zawsze pretendowały do miana jednych z najlepiej grających odtwarzaczy na świecie.

„Trzy trójki” należały do tych tańszych ES-ów. Mimo to dźwięk miały naprawdę dobry.

Kiedy podłączyłem mój egzemplarz do reszty klocków, usłyszałem wyraźną różnicę w porównaniu z poprzednim odtwarzaczem. Jak bardzo wyraźną? Bardzo. Zmieniło się wszystko. Zrobiło się szerzej, głębiej i jednocześnie bliżej. Dynamicznie, ale bez agresji. Najwyższe zakresy niezwykle wyraźne a jednocześnie aksamitne. Bas kontrolowany lepiej niż z AKAI. No i głosy. Sting czy Diana Krall, wybrzmiewali jakby podśpiewywali u mnie w pokoju. Pamiętam, jakby to było dzisiaj, że nie mogłem się nadziwić tej prezentacji.

AVANCE  OMEGA 503

Już znacznie wcześniej śledziłem uważnie wszelkie nowinki na rynku domowego audio. Czytałem periodyki w typie „Audio”, czy „HiFi i Muzyka”. Te pisma nigdy nie były dla mnie wyrocznią, ale potrafiły nadać kierunek moim dociekaniom. Z perspektywy czasu, mogę napisać, że większość ich testów sprzętu, ich opinii, pokrywała się z moimi obserwacjami wyniesionymi z wędrówek po różnych audio-salonach, odsłuchów itp. Zdarzało się i tak, że czasem ich werdykty mnie dziwiły, ale uczciwie przyznaję, że było to zjawisko nader rzadkie.

Pod koniec lat 90-tych specjaliści z tych pism testowali duńskie kolumny, bliżej w Polsce nieznanej, firmy Avance.

Chodziło o model Omega 530. Opinie były entuzjastyczne. Szczególnie, jeśli się brało pod uwagę cenę tych głośników. Kosztowały mniej niż 2000zł za parę. A zdaniem obu redakcji mogły zmieść konstrukcje warte 2-2,5 raza więcej. Przeczytałem i zapamiętałem. Ale jeszcze bez żadnego zamysłu działania.

Po zaledwie półtora roku, Avance wypuściło następcę 530-tek w postaci kolumn Omega 503. 

Te, również były testowane przez periodyki i zyskały jeszcze bardziej entuzjastyczne oceny.

Twierdzono, że przy tym stosunku jakości do ceny, najwyraźniej w firmie Avance mają jakąś promocję. Bo nadal kosztowały mniej niż 2000zł. Mniej tylko o jedną złotówkę. Ale jednak.

Tym razem postanowiłem rzetelnie posłuchać tych kolumn.

Umówiłem się na odsłuch. Pojechałem z ulubionymi płytami (pamiętacie felieton o audiofilach?) i przez ponad godzinę miałem możliwość odkrywać, że periodyki w swoich testach i ocenach, wcale nie przesadzały.

Sprzedałem znajomemu moje dotychczasowe monitory ART AUDIO i kupiłem Omegi 503.

Jeżeli ktoś ich nie kojarzy z wyglądu, wypada przypomnieć, że to podłogówki rozmiaru średniego.

Głośniki w układzie D'Appolito. Z tyłu dwa otwory bass-reflex. Zaciski pojedyńcze. Mój komplet wykonany został z grubej sklejki, a częściowo z MDF i wykończony okleiną w kolorze jasnego drewna. Bardzo gustowne kolumienki. W odróżnieniu od Omegi 530, która urodą nie grzeszyła.

W domu zagrały rewelacyjnie. Przez większość recenzentów, również zagranicznych, były postrzegane jako już audiofilskie, chociaż jeszcze z tego początkowego pułapu. Takie na początek przygody z audiofilią. No cóż. Może to i faktycznie tzw. budżetówka audiofilska, ale prawdą jest, że wiele znacznie droższych i bardziej uznanych konstrukcji, grało znacznie poniżej jakości tych ambitnych „duńczyków”.

Skoro już miałem „audiofilskie” kolumny, a także odtwarzacz, wypadałoby żeby całość zestawu trzymała odpowiedni poziom. Wzmacniacz AKAI AM 47 był naprawdę dobrze brzmiącym sprzętem. I chociaż w naszym kraju ta firma nie cieszyła się szczególnym poważaniem w kategorii wzmacniaczy, to jednak na świecie modele AM 47 i AM 37, były na ogół szanowane. Nie były nigdy rozpatrywane w kategoriach audiofilskiego dźwięku, ale przyznawano im ponadnormatywną umiejętność w przekazywaniu zarówno ciężkiego rocka, jak i muzyki poważnej. A to już sztuka zarezerwowana dla droższych klocków. Późniejsza seria, która w symbolu miała cyfrę „9”, czyli AM 39 i AM 49 była wyraźnie gorsza.

Ale jak wspomniałem, nadszedł czas na doprowadzenie całego mojego zestawu do jakości „audiofilskiej budżetówki”. Pochodziłem, poszukałem, posłuchałem i wymieniłem japoński wzmacniacz na rasowego brytyjczyka.

Musical Fidelity Elektra E1

Brytyjczyk okazał się godny otaczającej go już wtedy chwały. Znany od połowy lat 90-tych, zawsze cieszył się uznaniem. Tym bardziej, że nie był nigdy drogi. Początkowa cena w Polsce nie przekraczała 1500zł. Potem została nieznacznie obniżona do niecałych 1400zł.

Za taką kwotę dostawało się urządzenie, które grało dokładnym, bardzo dosłownym dźwiękiem. Nie miało niewiarygodnej przestrzeni, ale stawiało na najprawdziwszą naturalność. I w tym realizowało się niesamowicie.

Wygląd tego wzmacniacza znacznie odbiegał od wszystkiego, co do tej pory miałem.

Niewysoki. Zaledwie ok 7cm. Front panel wykonany z grubego metalu, a na to nałożona niezwykle elegancka nakładka z czarnego akrylu, polerowanego na wysoki połysk. Na froncie umiejscowiono tylko włącznik sieciowy o bardzo nietypowym kształcie, taki sam przełącznik „monitor”, oraz dwa potencjometry. Jeden do regulacji siły głosu, drugi to przełączania źródeł.

Moc, zaledwie 2x30W (podawana przy 8 Ohmach), okazała się znacznie wydajniejsza, mocniejsza, głośniejsza niż w AKAI, który deklarował 2x80W.  Taka ciekawostka...

Kiedy już mogłem słuchać muzyki z zestawu o brzmieniu typowo audiofilskim, nie mogłem się od niego oderwać. Akurat zakup brytyjskiego wzmacniacza zbiegł się w czasie z moim urlopem.

Uwierzycie, że przez tydzień niemal nie odchodziłem od tego sprzętu? Kolejne płyty, jedna po drugiej, wędrowały do odtwarzacza. I każda z nich na nowo zaskakiwała. Pojawiały się niuanse realizacji, których wcześniej nie słyszałem. Nawet nie podejrzewałem, że istnieją. Szok.

Po stosunkowo krótkim czasie. Mniej więcej po dwóch latach, odtwarzacz Sony 333 ES zaczął odmawiać posłuszeństwa. Pojawiły się problemy z laserem. Kto miał jakikolwiek CD-ek serii ES, ten wie, o co chodzi. Lasery używane do tych lepszych „Soniaków”, bardzo szybko przestały być produkowane. Właściwie niemożliwością było kupić nowy fabrycznie laser potrzebnego typu. Były tylko dwie możliwości wybrnięcia z sytuacji.  Można było sprzedać odtwarzacz komuś, kto miał podobny model, ale zepsute coś innego niż laser. Wtedy mógłby potrzebne części przełożyć z jednego klocka do drugiego. Albo kupić uszkodzony compact, ale z dobrym, w miarę mało używanym laserem, i również dokonać przekładek. Nie jestem technikiem, a kupno „rozbitka-dawcy lasera” i potem zlecenie przekładek jakiemuś serwisowi, wiązało się ze sporymi kosztami.

Wybrałem rozwiązanie pierwsze. Sprzedałem odtwarzacz osobie potrzebującej przetwornika i zasilacza.

Czyli chcąc nie chcąc, musiałem się rozejrzeć za nowym CD playerem.

I znowu chodzenie, czytanie, szukanie, odsłuchy. Znalazłem coś, co było niedrogie, grało fajnie i trafiało w mój gust.

Marantz CD 6000

Odtwarzacz należący do serii Range. Jest to seria popularna, adresowana właściwie do wszystkich amatorów standardu CD.  Ale, że Marantz jeszcze na początku lat 2000-nych, kojarzony był nadal z produktami o wysokiej wierności dźwięku, niezależnie od ceny, postanowiłem go posłuchać.

Nie tylko posłuchałem, ale od razu zabrałem do domu.

Jego dźwięk był inny niż z Sony. Wcale nie był gorszy, ale prezentował muzykę odmiennie od poprzednika. Więcej było w nim delikatności, aksamitu, a jednocześnie nie gubił żadnych szczegółów. Jeśli była taka potrzeba, potrafił zagrać śmiałą górą. Nigdy jednak nie doprowadzał do nadmiernej ekspansywności tego zakresu. Dół również nie schodził tak nisko jak w Sonym, ale miał nieco lepsza kontrolę.

Widać, że w tym urządzeniu było więcej „audiofilskości”, niż w umownie audiofilskim Sony 333 ES. Niezwykle przyjemny odtwarzacz. Również do designu nie można się było przyczepić. Płaski, elegancki, wysublimowany. Ze wzmacniaczem Musical Fidelity tworzył duet o bardzo urokliwym wyglądzie. Wyglądzie rasowym. Udany zakup. 

Tak jak wcześniej, tak i teraz potrafiłem godzinami zachwycać się brzmieniem moich płyt.

Godzinami i całymi wieczorami w trakcie tygodnia. A potem całymi weekendami. To była jazda...

Marek „Maro” Kulesza

Właściwie wcale nie planowałem już żadnych większych zmian w moim domowym audio.

Kontakt

tel. 797 936 220
mail: audio@iviter.pl
Pl. Konstytucji 5, Neon Instrumenty Muzyczne Warszawa

Serwis:  tel. 22 113 40 88  mail: serwis@iviter.pl

godziny otwarcia : 10.00 - 19.00

“Their Satanic Majesties Request” to bodaj najbardziej niedoceniany album w historii Rolling Stonesów. Do tego stopnia, że przez jakiś czas pomijano go przy okazji wznowień i remasteringów dyskografii tej grupy. I…

Nadal jesteśmy w pamiętnym 1967 roku, który obfitował w niemal niezliczoną ilość doskonałych, interesujących płyt. Większość z nich została niesłusznie zapomniana, ale wydano wówczas również takie, które do dzisiaj…

Jimi Hendrix, człowiek z olbrzymim doświadczeniem studyjnym i scenicznym, ale jako sideman, lub muzyk kontraktowy, postanowił założyć własny zespół. Zespół z którym będzie grał taką muzykę jaką zechce.

Supergrupa CREAM powstała w 1966 roku i składała się z cenionych i niezwykle sprawnych instrumentalistów. Gitarzysta Eric Clapton był wówczas nazywany Bogiem. Perkusista Ginger Baker wytyczał nowe szlaki i metody gry…