Emerson, Lake & Palmer

Emerson, Lake & Palmer – Wirtuozeria i Ambicja

Wirtuozeria i ambicja

Kiedy już mój mózg uporał się z przyswojeniem sobie muzyki Genesis z ich najlepszego, najbardziej ambitnego okresu, poradził sobie z analizowaniem wszystkich możliwych aspektów ich twórczości i jak się potocznie mawia „ogarnął” całe to zjawisko, poczułem głód czegoś nowego.

Nowych poszukiwań, nowych wyzwań.

Pod koniec 1977, a może z początkiem 1978 roku, „zaprzyjaźniłem” się z formacją Emerson, Lake & Palmer. Nie było to trudne, a przynajmniej początki, ponieważ pierwszą płytą na którą trafiłem był „Tarkus” z 1971 roku, czyli ich druga płyta. 

Pamiętam, kiedy słuchałem jej po raz pierwszy. Cisza, stopniowo przeradza się w przetworzony narastający chór. To nałożone na siebie wiele ścieżek z głosem Grega Lake'a. A potem następuje niemal eksplozja dźwięku. Organy Hammonda i perkusja Carla Palmera, wspomagane gitarą basową Lake'a, tworzą potężna ścianę pochodów, glissand i czego tylko dusza zapragnie. Kiedy usłyszałem ten początek suity zajmującej całą pierwsza stronę albumu (na winylu), wiedziałem, że najprawdopodobniej trafiłem w punkt. Że będzie to kolejna kapela, której będę słuchał. Z każdą kolejną minutą upewniałem się w takim wyborze. Już nie „prawdopodobnie”, ale Na Pewno miała to być moja kolejna fascynacja muzyczna. Dlaczego wspominam o każdej minucie? Bo suita składa się z wielu części, połączonych ze sobą nierozerwalnie. Niektóre wątki muzyczne powracają na krótkie momenty, niektóre nie.
 

I tutaj sytuacja jest podręcznikowa. Te rozpoczynające płytę, dynamicznie zagrane, kojarzące się z awangardą fragmenty, są łącznikami tworzącymi całość z kilkoma spokojnymi, dłuższymi wątkami, w których pojawia się wokal Grega Lake'a. A dysponował on głosem o niezwykle miłym dla ucha i wręcz kojącym brzmieniu, co wcale nie oznacza, że usypiał słuchaczy. Wprowadzał do muzyki zespołu klimat urokliwy i magnetyzujący.

Druga strona płyty zwierała kilka krótszych form, ale w większości opartych na brzmieniach znanych już ze strony pierwszej. Niezwykle udana płyta, która do dzisiaj dla wielu fanów stanowi wzorzec typowego grania Emerson, Lake & Palmer.

Długo nie mogłem się od tej płyty oderwać i szczerze powiedziawszy nadal nie potrafię. Towarzyszyła mi we wszystkich okresach życia, i nadal tak jest. Średnio raz w miesiącu muszę jej posłuchać. Od początku, do końca. Uważnie.

Następnym ich albumem, który miałem nagrany był „Pictures at an Exhibition” nagrany również w 1971 roku. To płyta zrealizowana „na żywo” i zawierająca głównie bardzo obszerne cytaty z dzieła „Obrazki z Wystawy” Modesta Musorgskiego. Piszę „cytaty”, bo nie jest to utwór rosyjskiego kompozytora odegrany w całości nuta, po nucie. Chociaż rzeczywiście obszerne fragmenty nie różnią się muzycznie od symfonicznego oryginału, ale są przeplatane wariacjami Keitha Emersona na temat utworów Piotra Czajkowskiego, jak również kompozycjami Grega Lake'a. Płyta bardzo ambitna, bardzo trudna. Trudna w słuchaniu i zapewne trudna w wykonaniu, ale ELP nie byli muzykami średniego sortu. Każdy z trzech panów był wybitnym instrumentalistą, pomimo ich młodego wówczas wieku. Do ich wcześniejszych dokonań jeszcze powrócę na końcu artykułu.

Żeby osłuchać się z „Obrazkami...” potrzebowałem znacznie więcej czasu, niż na jakąkolwiek muzykę do tej pory. Ale kto tej płyty słuchał, ten wie o co mi chodzi.

Potem w moje ręce trafiła ich kolejna płyta, czyli „Trilogy”. Wypełniona mnóstwem dłuższych i krótszych utworów. Brzmienie charakterystyczne dla grupy. Dominującą rolę odgrywały organy Hammonda, wspomagane przez dodatkowe syntezatory, a także wielki fortepian koncertowy.

Lake, obsługujący etatowo gitarę basową, potrafił również bardzo dobrze grać na normalnej gitarze elektrycznej. Co prawda na gitarze tego typu wykonywał wyłącznie bardzo krótkie solówki, ale były one zawsze doskonale przemyślane i wyważone. Natomiast był także, a może przede wszystkim wirtuozem gitary akustycznej. I to słychać zarówno na „Trilogy”, jak i na innych płytach tria. Perkusja Palmera, zwyczajowo perfekcyjna, mieszająca ze sobą różne style i techniki. Świetna płyta.

Długo nie mogłem trafić na album „Emerson, Lake & Palmer”, czyli ich pierwsze wydawnictwo.

W końcu, po długich poszukiwaniach udało mi się go przegrać z kasety, na kasetę. Ten ich pierwszy album, jasno określił wyobrażenie zespołu o stylu w jakim zamierzali tworzyć. Oni nie potrzebowali długiej drogi rozwoju, powolnej krystalizacji stylu i brzmienia. Od początku wiedzieli co i jak chcą nagrywać. I chociaż późniejsze płyty wydają się nieco łatwiejsze w odbiorze, to jednak ta pierwsza płyta jest bardzo ważna. Warto posłuchać i to nie tylko dla genialnej ballady Lake'a „Lucky Man”. Całość jest fenomenalna, ale żeby to docenić trzeba być już wytrawnym i bardzo osłuchanym melomanem.

Wiele następnych lat poświęciłem na zgłębianie innych nurtów muzycznych, poznawaniu nowych dla mnie zespołów, więc mimo że wciąż powracałem do znanych mi już płyt ELP, nie zawracałem sobie zbytnio głowy szukaniem brakujących albumów.

Dopiero dużo, dużo później poznałem „Brain Salad Surgery”. To płyta wydana w 1974 roku, i wielu fanów uważa, że ostania ciekawa w dorobku zespołu. Można się z tym zgodzić lub nie, ale rzeczywiście posiada ducha wszystkich poprzednich albumów, natomiast to co później nagrano, różniło się już dosyć zasadniczo. „Sałatka z kory mózgowej”, bo tak często ten tytuł jest tłumaczony, była albumem bardziej rockowym. Co prawda otwierał ją monumentalny „Jerusalem”, ale następne utwory były zdecydowanie ostrzejsze. Oczywiście ostrzejsze na sposób „Emersonów”, czyli naładowane brzmieniem Hammondów, basem Lake'a i gęstą pracą bębnów i talerzy Palmera.

Nie wiem, czy ta płyta od początku miała jakąś wadę dźwięku, ale wszystkie do tej pory poznane przeze mnie reedycje brzmią momentami zanadto jasno.

O płycie „Love Beach” nawet nie chce mi się pisać. Słaba, nudna, nieciekawa, nagrana w momencie chyba największego braku weny jaki spotkał grupę. Zapewne wydana wyłącznie po to, żeby wywiązać się z umów z wytwórnią fonograficzną.

Potem trafiła mi się płyta „In Concert” z 1979 . Już tytuł świadczy o tym, że jest to album koncertowy. Pojedyńczy. Niby wszystko w porządku, Panowie graja perfekcyjnie, ale czegoś tam brakuje. Słychać pewną zmianę w brzmieniu syntezatorów, ale wydaje mi się, że trochę brakuje energii muzykom. Odnoszę wrażenie, że wszyscy w zespole ulegli już wyraźnemu zniechęceniu.

Była to ich ostatnia płyta „live” i ostatnia przed rozwiązaniem zespołu.

Po jakimś czasie w moje ręce trafiła, tym razem już w wersji winylowej, płyta „Works vol.1”.

Płyta o tyle ciekawa, że bardzo dzieliła fanów grupy. Jedni uważali ją za szczytowe osiągnięcie, inni za kompletne nudziarstwo i przerost formy nad treścią. Prawdę mówiąc, można przyjąć, że prawda tym razem rzeczywiście leży dokładnie pośrodku.

Jest to podwójny album, który został podzielony na następujące części: na stronie pierwszej zawarto jeden długi „Koncert fortepianowy Keitha Emersona Opus 1”. Rozbudowany popis pianistyczny ze stowarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Na stronie drugiej Greg Lake prezentował bardzo nastrojowe utwory w typie ballady. Najsłynniejszą piosenką z tej partii nastrojowych mini-dzieł, jest „C'esst la Vie”. Strona trzecia (czyli pierwsza na drugim krążku) została oddana do dyspozycji Carla Palmera. Poświęcił się na niej tworzeniu stosunkowo ciężko brzmiącej muzyki będącej mieszanką jazz-rocka, awangardy, i odrobiny art-rocka. Dla wielu fanów jest to najlepsza część całego albumu. Natomiast strona czwarta, zawierała kompozycje zespołowe. Ale o dziwo, robiła, i do dzisiaj robi najmniejsze wrażenie z całego tego ultra ambitnego projektu.

Jeszcze w tym samym roku, czyli 1977 ukazał się suplement w postaci płyty „Works Vol.2”, ale ponieważ nigdy go nie słuchałem, nie chcę pisać niesprawdzonych opinii.

Dopiero stosunkowo niedawno usłyszałem w końcu album koncertowy z 1974 roku zatytułowany „Welcome back my friends, to the show that never ends...Ladies and Gentlemen; Emerson, Lake & Palmer”. Zaprawdę długaśny tytuł! Ale i płyta niekrótka, bo to album aż trzy-płytowy.

Biorąc pod uwagę, że został nagrany i wydany w 1974 roku, czyli w czasie kiedy trio nadal było w niezwykle dobrej formie, trzeba koniecznie się z nim zapoznać. Zawiera większość najciekawszych utworów grupy. Nieźle nagrany, doskonale zagrany. Są na świecie fachowcy, którzy niczym „dziennikarze śledczy” zawzięcie tropią wszelkie przejawy większych, lub mniejszych oszustw związanych z płytami „live”. I bywało, że już udawało się udowodnić wielu grupom, znaczną ingerencję post produkcyjną w materiał nagrany na żywo. Nie wiem dokładnie jak się bada takie nagrania, ale na pewno służą do tego specjalne urządzenia. Nieważne. Istotne jest, że ten album poddano takim bardzo drobiazgowym pomiarom. I co się okazało? Wynik ponad wszelką wątpliwość wskazał, że cały materiał zawarty na tym albumie koncertowym, faktycznie został nagrany w pełni na żywo, za jednym razem i bez najmniejszych poprawek, czy obróbek studyjnych.

Dziwne? Dla niektórych ludzi dzisiaj może i dziwne. Ale wtedy kiedy to nagrywano, szanujące się kapele unikały jak ognia wszelkich poprawek, maskowania błędów, czy wyciszania sprzężeń etc.

Chociaż prawdą jest, że zdarzyły się i wtedy albumy, które po latach rozszyfrowano jako nadmiernie poprawione w studio. Które? Kiedyś wrócę do tego zagadnienia w jednym z następnych artykułów.

Dalszych losów formacji już nie śledziłem. Pogodzony z faktem zakończenia działalności w 1980 roku, nie oczekiwałem jakiejkolwiek kontynuacji.

A jednak taka nastąpiła. Reaktywowano grupę w połowie lat 80-tych ale w zmienionym składzie. Zamiast Carla Palmera za bębnami usiadł Cozy Powell. Co prawda znamienity i niezwykle doświadczony perkusista, ale nie do końca czujący ducha tej konkretnej kapeli.

Sam powrót też sprawiał wrażenie wykonanego nieco na siłę. I zanadto kłaniał się komercji.

W pierwszej połowie lat 90-tych, wyszły natomiast dwie płyty, nagrane w oryginalnym składzie, ale to już inna bajka, której właściwie nie znam.

Na zakończenie artykułu dotyczącego moich doświadczeń z poznawaniem twórczości zespołu Emerson, Lake & Palmer dodam, ze mieli oni status „supergrupy”.

Czym były Supergrupy i jakie kryteria musiały spełniać, żeby zasłużyć na to miano, wyjaśnię już w następnym artykule.

Natomiast ciekawostką jest, że pomimo wielkiej popularności, statusu mega-gwiazdy lat 70-tych, nie znaleźli zbyt wielu naśladowców. W niektórych późniejszych produkcjach czasami można gdzieś odnaleźć echa stylu gry na Hammondach nawiązujące do tego jak robił to Keith Emerson, ale to tylko echa. Bezpośrednich nawiązań nie da się znaleźć nawet ze świecą.

I ostatnia już informacja. Zawsze krążyła pogłoska, plotka lub nawet legenda jakoby Keith Emerson ukończył londyńskie Konserwatorium (Wyższa Szkołę Muzyczną) w klasie fortepianu.

Prawda okazała się zupełnie inna. Nie londyńskie, nie Konserwatorium, i zasadniczo nigdy nie uczęszczał do żadnej muzycznej szkoły. Początkowo pobierał prywatne lekcje, ale stosunkowo szybko ich zaniechał. BYŁ SAMOUKIEM! Kompletnie sam doszedł do niebywałej wręcz wirtuozerii. A nawet potrafił bez problemu obsługiwać jednocześnie dwa różne syntezatory, grając na nich dwa kompletnie inne podziały rytmiczne i melodyczne.

Dyskografia

Jak zwykle zaznaczam jedną gwiazdką płyty dobre, dwiema gwiazdkami wybitne. Znak zapytania oznacza płyty, których nie miałem okazji usłyszeć.

 

1970 – Emerson, Lake & Palmer *

1971 – Tarkus **

1971 – Pictures at an Exhibition **

1972 – Trilogy **

1973 – Brain Salad Surgery **

1974 – Welcome back my friends to the show that never ends... **

1977 – Works Vol. 1 *

1977 – Works Vol. 2 ?

1978 – Love Beach

1979 – In Concert *

1992 – Black Moon ?

1994 – In the Hot Seat ?

 

Marek „Maro” Kulesza

 

Od autora:

Niniejszy artykuł pochodzi z autorskiego cyklu „Moja Muzyczna Podróż przez Dekady”.
Nie należy jego treści traktować jako skróconej wersji oficjalnych biografii opisywanych wykonawców, lub gatunków muzycznych.
To jedynie historia rozwoju mojej fascynacji muzyką, opisywana chronologicznie według kolejności, w jakiej poznawałem poszczególnych artystów.

Wirtuozeria i ambicja

Kontakt

tel. 797 936 220
mail: audio@iviter.pl
Pl. Konstytucji 5, Neon Instrumenty Muzyczne Warszawa

Serwis:  tel. 22 113 40 88  mail: serwis@iviter.pl

godziny otwarcia : 10.00 - 19.00

“Their Satanic Majesties Request” to bodaj najbardziej niedoceniany album w historii Rolling Stonesów. Do tego stopnia, że przez jakiś czas pomijano go przy okazji wznowień i remasteringów dyskografii tej grupy. I…

Nadal jesteśmy w pamiętnym 1967 roku, który obfitował w niemal niezliczoną ilość doskonałych, interesujących płyt. Większość z nich została niesłusznie zapomniana, ale wydano wówczas również takie, które do dzisiaj…

Jimi Hendrix, człowiek z olbrzymim doświadczeniem studyjnym i scenicznym, ale jako sideman, lub muzyk kontraktowy, postanowił założyć własny zespół. Zespół z którym będzie grał taką muzykę jaką zechce.

Supergrupa CREAM powstała w 1966 roku i składała się z cenionych i niezwykle sprawnych instrumentalistów. Gitarzysta Eric Clapton był wówczas nazywany Bogiem. Perkusista Ginger Baker wytyczał nowe szlaki i metody gry…